Katastrofa lotnicza w Dubrowniku w 1996 roku
Mgła, radiolatarnie, katastrofa samolotu i teorie spiskowe
3 kwietnia 1996 roku w Dubrowniku lało jak z cebra. Chmury były ciężkie i wisiały nisko. W wieży na dubrownickim lotnisku dyżur pełnił Niko Jerukić. Czekał, aż na ciemnym niebie pojawi się kształt amerykańskiego samolotu z bardzo ważnym gościem na pokładzie. W tym samym czasie, nieco ponad 3 kilometry dalej, mieszkańcy osady Velji Do usłyszeli straszliwy huk: samolot, na który oczekiwano na dubrownickim lotnisku wbijał się właśnie w zbocze.
W katastrofie zginął Ronald Harmon Brown, pierwszy czarnoskóry sekretarz handlu USA. Oprócz niego poniosło śmierć trzydziestu czterech pasażerów samolotu.
Obecnie na szczycie Stražišcia stoi duży, metalowy krzyż. Kto chce, może do niego podejść „drogą Rona Browna”.
Samolot Rona Browna, na który w wieży oczekiwał Niko Jerkulić, był to Boeing 737-200, wersja dla sił powietrznych USA (CT-43). Jako samolot wojskowy, nie był wyposażony ani w czarną skrzynkę, ani w urządzenie nagrywające rozmowy w kokpicie.
Oprócz Jerkulicia na samolot oczekiwali w hali przylotów chorwacki premier Zlatko Mateša i ambasador USA Peter Galbraith, którzy w podobnych warunkach wylądowali w Dubrowniku niewiele wcześniej.
O utracie łączności z samolotem Browna jako pierwszy poinformowany został premier Mateša. Dał znać ambasadorowi Galbraithowi.
Ten – jak sam powiedział ekipie „National Geographic” w filmie rekonstruującym tamte wydarzenia – „zadzwonił do centrum operacyjnego Departamentu Stanu i poprosił o rozpoczęcie wojskowej akcji poszukiwawczo-ratowniczej”.
Chorwaci – przeczytać można w późniejszym raporcie amerykańskich sił powietrznych – „poprosili NATO o pomoc, ponieważ dysponowali w tamtym regionie jedynie pojazdami naziemnymi i łodziami”.
Amerykańskie siły ds. operacji specjalnych stacjonujące we włoskim Brindisi wysłały na miejsce trzy helikoptery: dwa MH-53J i jeden MC-130P.
Helikoptery wysłali również Francuzi stacjonujący w niedalekim Ploče.
Samolotu szukano, w gęstej mgle, parę godzin. Lotnisko w Dubrowniku było tak słabo wyposażone, że nie posiadało urządzenia mogącego wychwycić sygnał nadawany przez rozbitą maszynę.
Gdy ratownicy dotarli na miejsce, na skaliste zbocze Stražišcia, ujrzeli potworny obraz. Szczątki maszyny, rozsypane ciała w straszliwym stanie. Z samolotu pozostał jedynie ogon. W ogonie znaleziono jedyną żywą osobę, która była na pokładzie: stewardessę, sierżant Shelly Kelly. Sierżant Kelly żyła. Zmarła niedługo później w drodze do szpitala.
O przeprowadzenie śledztwa Chorwaci również poprosili Amerykanów. Prowadziły go siły powietrzne USA. Doradzali przedstawiciele Narodowej Rady Bezpieczeństwa Transportu (NTSB).
Raport był gotowy nieco ponad trzy miesiące później.
”Katastrofę samolotu CT-43 z 3 kwietnia w Chorwacji, w której zginął sekretarz handlu Ron Brown i 34 inne osoby, spowodował zbieg błędów” – czytamy w notatce Lindy D. Kozaryn z służby prasowej Sił Zbrojnych USA – „sekretarz obrony William J. Perry stwierdził, że raport nie wskazuje jednej przyczyny katastrofy, lecz kilka pomyłek, które zostały popełnione w jednym czasie. Ustalenia komisji, upublicznione 7 lipca, składają katastrofę na karb niewłaściwego dowodzenia, błędu załogi i niewłaściwej procedury podchodzenia”.
W raporcie zwrócono również uwagę na kiepskie wyposażenie lotniska, które zostało poważnie zniszczone w czasie działań wojennych w dawnej Jugosławii.
Zniszczono między innymi – jak mówił „National Geographic” ambasador Galbraith – radiowy system wspomagania lądowania. Nowego Chorwaci nie zdążyli zainstalować.
Na lotnisku nie było systemu ILS, nie było nawet radaru. Na wyposażeniu lotniska były tylko dwie radiolatarnie lotnicze. Pierwsza (umieszczona na pobliskiej wyspie Kolocep) nakierowywała na pas. Druga informować miała o tym, że pilot minął już cel i musi odejść, albo próbować podchodzić jeszcze raz. Radiolatarnie w USA (i generalnie na Zachodzie) pełnią tylko funkcję pomocniczą. Amerykańscy piloci – pisano w prasie w USA szeroko komentującej katastrofę – nie są zatem doskonale obyci z lądowaniem wyłącznie na radiolatarnię.
Pilot, który wcześniej przywiózł do Dubrownika ambasadora i premiera, skontaktował się z A.J. Davisem, pilotem CT-43. Ostrzegał, że pogoda jest fatalna, i że w razie nieudanego pierwszego podejścia radzi zawrócić do Splitu.
Drugiego podejścia jednak nie było.
Brano pod uwagę element presji wywieranej przez przełożonych na pilota, ale – z powodu braku czarnych skrzynek i jakichkolwiek nagrań z kokpitu – nie można było ani wykluczyć tej teorii, ani jej zaprzeczyć.
Do atmosfery presji dokopano się jednak w dowództwie amerykańskiego lotnictwa w niemieckiej bazie Ramstein. Krótko przed katastrofą miał tam miejsce konflikt, który – w oczach większości świadków, którzy zeznawali przed komisją – był konfliktem bardzo czarno-białym. „Bad guy” – czyli hollywoodzko twardzielski generał Stevens wyrzucił spod swojej komendy „good guy’a” – hollywoodzko wrażliwego podpułkownika Albrighta. Dla Albrighta – zeznawała zgodnie prawie cała jednostka – ważna była zasada „przede wszystkim bezpieczeństwo”. Dla Stevensa – „szybkość i sprawność przede wszystkim”.
Sam Albright zeznawał, że Stevens lubił mówić o „ściskaniu ludzi tak, że aż im głowy podskoczą”. Sugerował, że owszem, w jednostce presja była. I atmosfera strachu, która mogła być powodem, dla którego Davis nie zrezygnował z lądowania mimo warunków.
A powinien zrezygnować z jeszcze jednego powodu: teoretycznie nie miał prawa lądować na poddubrownickim lotnisku.
Sygnał radiolatarni porównuje się z mapami schodzenia i dopiero wtedy ustalany jest kurs. W trakcie dochodzenia wyszło jednak na jaw, że mapy lotniska przy Dubrowniku nie były zatwierdzone przez urzędników lotnictwa USA, a jako takie – nie spełniały standardów amerykańskiej armii. Samolot z Ronem Brownem nie miał zatem uprawnień, by lądować w Dubrowniku. Jak i żaden inny samolot wojskowy USA.
Z wojska wyleciał z hukiem i degradacją John Mazurewicz, oficer odpowiedzialny m.in. za przedstawianie map lotniczych do zatwierdzenia.
Zabity w katastrofie Ron Brown, prawnik i polityk, w latach osiemdziesiątych bawił się między innymi w lobbying. Pełnił istotną rolą w kampanii prezydenckiej Billa Clintona. Niektórzy uważają, że kluczową. Inni, że ci niektórzy zdrowo przesadzają.
Po śmierci Browna pojawiły się fundusze i stypendia jego imienia. Nazwiskiem sekretarza ochrzczono statek Amerykańskiej Narodowej Służby Oceanicznej i Meteorologicznej, który teraz nazywa się NOAA Ship Ronald H. Brown. W marcu 2011, już za prezydentury Obamy, misji USA w nowojorskiej siedzibie ONZ nadano imię czarnoskórego polityka.
Myślicie, że raport i uhonorowanie Browna to koniec sprawy?
A skąd. Jak wiemy, nic, co się dzieje, nie dzieje się przypadkiem. Witamy w świecie, w którym nie ma przypadkowych wypadków komunikacyjnych.
„To-był-zamach”.
„Niko Jerkiuć nerwowo porusza pokrętłami strojącymi radiolatarnię. To jedyny instrument, który może naprowadzić IFOR-21 bezpiecznie na pas” – można przeczytać na stronie whatreallyhappened.com. – „Jerkuić jeszcze raz sprawdza swoją mapę terenową. I jeszcze raz. Za parę godzin będzie bogatym człowiekiem, tak mu powiedzieli dwaj Amerykanie, jeśli tylko cicho skieruje IFOR-21 na jedno z najwyższych wzgórz w okolicy”.
Zwolennicy tezy o zamachu sugerują, że Jerkuić po prostu wyłączył drugą radiolatarnię, a zamiast niej włączona została inna, przenośna, która musiałaby być ustawiona w miejscu, w które miał uderzyć samolot.
Radiolatarnia taka jest bardzo ciężka i trudna do transportu i ustawienia na skalistych i stromych bezdrożach okolic poddubrownickiego lotniska, szczególnie, jeśli chodzi o zbocze góry, o którą roztrzaskał się samolot. Logistycznie operacja taka musiałaby być przygotowywana co najmniej tak długo, jak plan wizyty Browna w Chorwacji. Nie wspominając już o tym, że „spiskowcy” musieliby długo, długo przed „zamachem” wiedzieć, że 3 kwietnia, dokładnie o godzinie, w której Brown miał lądować, w okolicy będzie lało, wiało i mgła, że oko wykol. A mgły, która pokrywa tak ogromny obszar nie dałyby rady wyprodukować wszystkie generatory mgły razem wzięte, choćby pożyczono ich nie wiadomo ile od nie wiadomo ilu „carów północy”.
Atmosferę spisku zagęściło samobójstwo nieszczęsnego Jerkuicia, który został znaleziony martwy z raną postrzałową. Prokuratura uznała, że powodem śmierci kontrolera był zawód miłosny, ale ci, którzy wiedzą swoje, swoje wiedzą.
Zawód miłosny! Też coś! Jerkuić zrobił swoje, Jerkuić musiał odejść!
Zresztą – siły powietrzne USA zbadały kwestię domniemanej radiolatarni. Nic na tę wersję nie wskazuje, ale dlaczego miałoby cokolwiek na nią wskazywać: siły powietrzne USA również brały udział w spisku Billa Clintona.
Bo to właśnie on „zdradził o świcie” Rona Browna. Bill Clinton i Hillary Clinton, jego „lady Makbet”. Ron Brown miałby być zresztą jednym z wielu zabitych przez tę złowrogą parę.
Zwolennicy spisku uważają także, że Ron Brown wcale nie zginął od uderzenia samolotu w górę. Pierwszy tezę taką postawił konserwatywny amerykański dziennikarz Christopher Ruddy. Powołał się na rozmowę z lekarzem, który oglądał dokumentację fotograficzną ciała (ale nie brał udziału w sekcji) i opowiedział Ruddy’emu, że widział na głowie Browna ranę, która przypominać może ranę postrzałową.
Lekarze, którzy dokonywali sekcji stwierdzili nie tylko brak rany wylotowej, ale jakichkolwiek śladów kuli wewnątrz głowy Browna i – ogólnie rzecz biorąc – wykluczyli jakikolwiek postrzał.
Tych jednak, którzy wiedzą swoje, takie oświadczenie nie przekonuje, czego chyba zresztą nikt nie oczekiwał.
Nie przekonuje ich również pytanie o sens zabicia Browna zaraz przed tym, jak „Jerkuić władował samolot na górę”. Ani skrajny idiotyzm przeprowadzenia operacji „zlikwidowania” Browna w ten właśnie sposób. Czy „agent Clintona” zabijający Browna był agentem-samobójcą? Czy wyskoczył, zanim boeing roztrzaskał się o chorwacką górę? Czy nie prościej byłoby chociażby zatruć hamburgera, którego Brown jadł parę godzin wcześniej z amerykańskimi żołnierzami w bośniackiej Tuzli, gdzie widziano wchodzącego go na pokład samolotu żywego, jak i kilkadziesiąt innych osób? Wystarczyło przekupić kucharza, a potem upozorować jego samobójstwo. Albo zabić go w jakikolwiek inny sposób – za pomocą agrafki nasączonej trucizną, wybuchającego żelu pod prysznic w pokoju hotelowym czy wycieraczki do butów, z której wyskakują jadowite kolce – byle mniej skomplikowany?
Istnieją też tezy o „dostrzeliwaniu” ofiar katastrofy.
W miejscu, w którym roztrzaskał się samolot mieli czekać tajni agenci służb. Mieli rozkaz odnaleźć po katastrofie ciało Browna i upewnić się, że nie żyje. Żył – twierdzą zwolennicy tez. Agenci dobili go, stąd „rana” w głowie Browna.
„Nie zdążyli”jednak dobić sierżant Kelly (dlaczego? Zlokalizowanie wraku i dotarcie w to nieprzystępne miejsce przez pomoc zajęło kilka godzin), która zmarła podczas transportu do szpitala. „Spiskowców” w tym miejscu ogarnia święte oburzenie: przecież to jasne, że wyrywająca się ofiara zamordowana została właśnie podczas tego transportu.
Dlaczego „Ron Brown musiał zginąć”?
„Powodów” jest mnóstwo.
Wystarczy napisać enigmatycznie, że „wiedział za dużo”, bo „wplątany był w machinacje Białego Domu” i, w związku z faktem, że toczyło się w jego sprawie śledztwo korupcyjne, „sugerował, że nie pójdzie na dno sam”, by ci, którzy wiedzą swoje, wiedzieli swoje i teraz. A jeśli dodamy, że „był konkurentem Billa Clintona” i że „stał na drodze kariery jego i Hillary Clinton” – ci, którzy wiedzą swoje będą wiedzieli jeszcze więcej.
A ci, którym zbyt mało dowodów, niech obejrzą ten film. I zobaczą, jak Bill Clinton śmieje się na pogrzebie Rona Browna, by po chwili – zauważywszy, że jest filmowany – udawać, że płacze.
Jest tak, czy nie jest tak?
Źródło: ahistoria.pl